Nie żyje znany dziennikarz "Faktu"
To wyjątkowo bolesny cios dla środowiska dziennikarskiego, zwłaszcza w takim momencie roku. Odszedł człowiek, który przez ponad 20 lat współtworzył jedną z największych redakcji w kraju. Koledzy po fachu nie kryją żalu.
Smutne wieści przed świętami
Odejście Marcina Bratkowskiego to dla środowiska dziennikarskiego spora strata, choć on sam zawsze wolał zostawać w cieniu. W „Fakcie” przeszedł drogę, która dzisiaj zdarza się coraz rzadziej – zaczął jako grafik komputerowy, by po latach zostać sekretarzem redakcji. To jedno z tych stanowisk, o których czytelnik nie ma pojęcia, a bez których gazeta po prostu by nie wyszła.
Sekretarz redakcji to w prasie codziennej ktoś w rodzaju sapera. To na jego biurku lądują wszystkie błędy, spóźnione teksty i awarie techniczne tuż przed wysyłką do drukarni. Bratkowski odpowiadał za finalne wydanie papierowe, co w takim tytule jak „Fakt” oznacza pracę pod gigantyczną presją czasu. Koledzy z redakcji wspominają go jako człowieka o „niezwykłej cierpliwości”. W świecie, gdzie wszyscy krzyczą i gonią terminy, on zachowywał spokój, który pozwalał dowieźć numer do końca.
Był człowiekiem o niezwykłej cierpliwości — wspomina redakcyjna koleżanka — W najgorętszych momentach zamknięcia numeru potrafił zachować zimną krew. Zawsze można było na niego liczyć. Sprawdzał wszystko po cichu, dokładnie, bez nerwów. Nigdy nie zostawił nikogo z problemem
Z informacji płynących z redakcji wyłania się obraz profesjonalisty starej daty, dla którego najważniejsza była precyzja i rzetelność. Nie szukał poklasku, nie pchał się na afisz. Był fundamentem zespołu, osobą, na której można było polegać w najbardziej kryzysowych momentach. Jego śmierć wywołała smutek nie tylko ze względu na stratę fachowca, ale przede wszystkim dobrego, opanowanego człowieka, którego w newsroomie będzie brakować każdego wieczoru przy zamykaniu stron.
To smutne przypomnienie, że za każdą gazetą, którą kupujemy w kiosku, stoją konkretne osoby, które poświęcają jej całe swoje zawodowe życie. Marcin Bratkowski był jedną z tych najważniejszych, choć dla czytelnika pozostał postacią anonimową. Redakcja pożegnała go ciepłymi wspomnieniami, podkreślając, że był kimś więcej niż tylko pracownikiem – był punktem odniesienia w redakcyjnym chaosie.
Tak zmarłego dziennikarza wspominają koledzy z pracy
Śmierć Marcina Bratkowskiego to jedna z tych wiadomości, po których w redakcyjnych korytarzach zapada cisza, której nie da się niczym wypełnić. W świecie mediów, gdzie wszyscy wiecznie pędzą i gonią za kolejnym tematem, on był kimś, kto potrafił ten pęd zatrzymać. Dla zespołu nie był po prostu kolejnym nazwiskiem w stopce redakcyjnej czy ekspertem od sportu – był człowiekiem, który robił różnicę samą swoją obecnością.
„Zaledwie kilka miesięcy temu rozmawialiśmy o jego planach na emeryturę” – mówi.
Wspomnienia jego redakcyjnych kolegów rysują obraz kogoś, kogo dziś spotyka się rzadko. Marcin Bratkowski był nazywany „dobrym duchem”, ale za tym określeniem nie stoi wyświechtany frazes. Chodzi o autentyczny spokój i kulturę osobistą, które wnosił do pokoju pełnego zestresowanych ludzi. Koleżanki i koledzy wspominają go jako osobę pogodną, serdeczną i niezwykle dbającą o szczegóły, co w zawodzie dziennikarza jest cechą na wagę złota, a w relacjach międzyludzkich – fundamentem zaufania.
Dziś, gdy czyta się pożegnania publikowane przez dziennikarzy, uderza jedno: poczucie, że odszedł ktoś znacznie ważniejszy niż tylko doświadczony pracownik. To była postać, która spajała zespół. Marcin potrafił być profesjonalny w każdym calu, a jednocześnie zachować ogromną dozę troski o drugiego człowieka. Trudno pogodzić się z faktem, że kogoś, kto był tak silnym punktem odniesienia dla innych, nagle zabrakło.
Nie było takiej literówki, której by nie znalazł. Nie było takiej sytuacji, w której nie dałoby się z nim dogadać. Uśmiechał się nawet przez telefon. – dodaje inny kolega z zespołu, podkreślając jego ciepło i życzliwość.
Jego odejście to dla środowiska przypomnienie, że redakcję tworzą nie biurka i komputery, ale właśnie tacy ludzie. Ludzie, którzy mimo presji czasu, zawsze mieli chwilę na rozmowę i zwykłą ludzką życzliwość. Tej pustki po Marcinie nie zapełni nikt inny, bo takich „dobrych duchów” po prostu nie da się zastąpić.
Pożegnanie z redakcją - co dziennikarz planował dalej?
To był lipiec, kiedy Marcin Bratkowski pakował swoje biurko w redakcji. Na pożegnanie dostał od kolegów prezent, który dla każdego dziennikarza prasowego jest symbolem – pamiątkową „jedynkę”, czyli pierwszą stronę gazety przygotowaną specjalnie dla niego. Na zdjęciach, które wtedy powstały, nie widać człowieka, który się żegna na zawsze. Widać faceta, który po prostu kończy pewien etap, uśmiecha się przy torcie i planuje, co będzie robił na „emeryturze” od codziennego, redakcyjnego kieratu.
Wspomnienia z tamtego dnia są dziś wyjątkowo gorzkie. Marcin wyglądał na kogoś, kto wreszcie ma czas dla siebie, kto jest spokojny i gotowy na nowe wyzwania. Nikt w redakcji nie przypuszczał, że to „nowe” potrwa tak krótko. Wiadomość o jego śmierci przyszła zaledwie kilka miesięcy po tym radosnym pożegnaniu. To ten rodzaj informacji, który sprawia, że człowiek na chwilę zastyga przed ekranem komputera, bo trudno uwierzyć w tak nagły scenariusz.
Środowisko dziennikarskie straciło kogoś, kto przez lata był częścią ich codzienności. Choć życie po pracy w mediach miało wyglądać inaczej, los napisał zakończenie, którego nikt nie chciał przeczytać. To bolesna lekcja, że czasami te „nowe etapy”, na które tak czekamy, bywają tragicznie krótkie. Marcin odszedł zbyt szybko, zostawiając po sobie pustkę, której nie zapełni żadna, nawet najbardziej pomysłowa pamiątkowa okładka.
Rodzinie, wszystkim bliskim oraz zespołowi redakcyjnemu „Faktu”, który stracił ważnego członka swojej społeczności, przesyłamy wyrazy głębokiego współczucia.