Irena Santor o diagnozie nowotworu. Padły wzruszające słowa
Są takie momenty w życiu, kiedy zwykła codzienność nagle traci stabilność. Cichy gabinet, rutynowe badanie, kilka zdań lekarza — i świat zmienia kierunek, jakby ktoś nagle przełączył tryb funkcjonowania. U Ireny Santor ten dzień wraca wspomnieniem surowym, pozbawionym ozdobników, ale noszącym w sobie siłę, którą trudno opisać.
Diagnoza nowotworu u Ireny Santor
Diagnoza przyszła znienacka. Irena Santor poszła na mammografię — rutynowo, spokojnie, z przekonaniem, że to tylko formalność. Tyle że wynik okazał się znacznie bardziej skomplikowany, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Artystka wspomina, że w pierwszej sekundzie poczuła coś, czego nie potrafi opisać inaczej niż jako nagłe, paraliżujące przerażenie. Nie było w tym racjonalnej analizy ani długich rozmów. Była czysta emocja, coś w rodzaju instynktu przetrwania, który uderza mocniej niż cokolwiek innego.
W wywiadzie dla Wprost wspomina:
(…) najpierw się przeraziłam. Tak dokumentnie! To nie był spokój. W potwornym szale pobiegłam do lekarzy i krzyczałam: “Wyciąć! Wszystko wyciąć!" A potem? Przyszło opamiętanie. Zaczął się smutek, niepewność. Czy to się uda? Czy to się da wyleczyć? Na szczęście byli lekarze. Ich opieka, wsparcie pomagały mi. Powoli wlewały we mnie pewność, że musi być ok. Chociaż często powtarzałam sobie: ”Boże mój, jak ja bym nie chciała, żeby to piękne życie skończyło się tak szybko!"
Ta reakcja nie była ani przesadą, ani dramatyzowaniem. To było zwyczajne ludzkie przerażenie, w którym trudno o dystans. Dlatego w pierwszym odruchu pobiegła do Centrum Onkologii. Miała tylko jedno pragnienie: mieć choć minimalną kontrolę nad sytuacją, która tej kontroli brutalnie ją pozbawiła. W takich chwilach człowiek nie myśli o konsekwencjach, o wyglądzie, o przyszłości. Myśli tylko o jednym — przeżyć.
I choć lekarze uspokajali ją, tłumaczyli, wyjaśniali, to właśnie ta determinacja stała się punktem wyjścia do najważniejszych decyzji, jakie musiała podjąć. Decyzji, z których żadna nie była łatwa. Ale to ona sprawiła, że Santor wyszła z tego starcia zwycięsko — choć droga do tego zwycięstwa wcale nie była oczywista.

Wykrycie raka u Ireny Santor
Najważniejszą informacją, jaka wtedy padła, było to, że nie będzie potrzebna chemioterapia. To był moment, w którym w całym tym chaosie zaczęła pojawiać się przestrzeń na oddech.
Santor w rozmowie z Wprost nie kryła, że przy całym tym zamieszaniu nie miała idealnej relacji ani z Bogiem, ani nawet z własną wiarą w to, że wszystko będzie dobrze.
Czasem myślę, że ludzie, którzy żarliwie wierzą, mają ułatwione zadanie. Cokolwiek się zdarzy, jest wolą Bożą. A ja? Ja się z Bogiem wadzę. Chcę wierzyć, ale jestem pełna wątpliwości. I może dlatego trochę się w tym życiu szamocę
Zaufała jednak ludziom.
Szukałam lekarzy. Tacy, którzy mnie uzdrowią. Boga? Może pośrednio, bo przecież to on stworzył mądrych ludzi, a więc i dobrych lekarzy. Wierzyłam, że kiedy się do nich zwrócę, oni mnie uleczą.
I jak sama mówiła, na początku lat dwutysięcznych było to o wiele łatwiejsze niż dziś. Medycyna nie była jeszcze tak przeładowana, tak zbiurokratyzowana, tak zamknięta w procedurach.
Zachorowałam w 2000 roku. Wtedy podobno był chaos w medycynie, ale ja mam wrażenie, że mimo wszystko kontakt z lekarzem był sprawniejszy. Dziś wszystko się zbiurokratyzowało. Wszędzie musi być stempelek, numerek. Trzeba czekać, chodzić, prosić, a lekarze zaczynają przypominać urzędników, dla których ważniejszy jest ten numerek niż człowiek, który z nim przyszedł
Te wspomnienia wracają do niej do dziś i nic w tym dziwnego — momenty tak graniczne osadzają się w pamięci na stałe. To była konfrontacja z kruchością życia, która potrafi zostawić ślad na lata.
Operacja Ireny Santor
Operacja była koniecznością. Santor wiedziała, że jeśli chce żyć — a chciała tego bardziej niż czegokolwiek — musi się jej poddać. Zabieg przebiegł pomyślnie. Lekarze potwierdzili, że faktycznie udało się uniknąć chemii. Organizm zareagował dobrze, rokowania były korzystne.
Po latach mówi o tym etapie nie upiększając go. Była to lekcja, która przyszła zbyt wcześnie, ale jednak w porę. Wspomina też, że dziś system medyczny wygląda inaczej — i w jej ocenie trudniej w nim o poczucie bezpieczeństwa, które ona miała wtedy. Biurokracja, kolejki, brak czasu lekarzy na rozmowę — to doświadczenia, które zna każdy, kto choć raz próbował odnaleźć się w labiryncie współczesnej ochrony zdrowia. Jej historia brzmi jak przestroga: żeby się badać, reagować szybko, nie odkładać niczego na później. Ogromne znaczenie ma to, że przyszła na bdanie na czas.
Istota tej historii jest prosta i bardzo ludzka: gdy usłyszała diagnozę, powiedziała tylko jedno — „Ja chcę żyć”. I to pragnienie, tak zwyczajne i tak potężne jednocześnie, zaprowadziło ją z powrotem do zdrowia.
