Tak brzmiały ostatnie słowa Michała Urbaniaka. Żona muzyka zabrała głos.
Te słowa chwytają za serce. Żona wybitnego artysty, który od dekad kształtuje polską kulturę, zdecydowała się przerwać milczenie. Przywołała osobiste wyznanie muzyka z momentu, który zmienił wszystko. To wyznanie rzuca zupełnie nowe światło na jego życie prywatne.
Michał Urbaniak nie żyje
Wiadomość o śmierci Michała Urbaniaka uderzyła nagle, choć muzyk miał już swoje lata – odszedł w wieku 82 lat. O wszystkim dowiedzieliśmy się z krótkiego wpisu jego partnerki w mediach społecznościowych. I choć w internecie rzadko panuje zgoda, tym razem sekcja komentarzy wygląda jak wielka księga pamiątkowa. Piszą wszyscy: od starych wyjadaczy jazzu, po młodych raperów, którym Urbaniak kiedyś podał rękę. Urbaniak nigdy nie był „pomnikiem”. Gdyby nim był, pewnie do końca życia grałby bezpieczne standardy w garniturze. On wolał jednak skrzypce elektryczne, nowojorski zgiełk i łączenie rzeczy, które teoretycznie do siebie nie pasowały. To on jako jeden z niewielu Polaków przebił się w USA na własnych zasadach, grając z samym Milesem Davisem. To on pokazał nam, że jazz może mieć „brudny” rytm, być nowoczesny i kompletnie pozbawiony zadęcia.
Był muzycznym łącznikiem. Kiedy polski hip-hop jeszcze raczkował, Urbaniak już wiedział, że tam pulsuje nowa energia. Projekt „Urbanator” był dowodem na to, że ten facet nie boi się niczego – ani elektroniki, ani ulicznego rapu. Miał w sobie dziecięcą ciekawość, której często brakuje młodszym od niego artystom. Zawsze powtarzał, że w muzyce najważniejszy jest „groove” i wolność. Z jego odejściem kończy się kawał historii, ale nie ma sensu pisać tu o „końcu epoki” w czarnych barwach. Urbaniak zostawił po sobie setki nagrań, które wciąż brzmią świeżo. Jeśli ktoś chce go wspomnieć, niech po prostu odpali jego płyty. To najlepszy sposób, żeby zrozumieć, dlaczego był tak cholernie ważny dla polskiej kultury.

Kim jest druga żona Michałą Urbaniaka?
W świecie muzyki rzadko zdarza się, by ktoś potrafił tak bardzo stopić się ze swoim instrumentem, że granica między człowiekiem a dźwiękiem całkowicie znika. Kiedy odchodzi artysta tego formatu, media zazwyczaj zalewa fala identycznych, chłodnych komunikatów. Ale tym razem było inaczej. Zamiast oficjalnej notki prasowej, dostaliśmy coś, co uderza mocniej – osobiste wspomnienia Doroty Urbaniak, która towarzyszyła mu w tej najtrudniejszej, ostatniej prostej. Jej wpis w mediach społecznościowych to nie był żaden manifest czy próba szukania atencji. To była po prostu brutalnie szczera opowieść o człowieku, który do samego końca nie chciał odłożyć instrumentu. Często wyobrażamy sobie wielkich artystów jako postacie pomnikowe, niemal nieludzkie w swoim geniuszu. Tymczasem z relacji żony wyłania się obraz kogoś, kto walczył z codziennością i słabością własnego ciała w sposób niezwykle przyziemny, a przez to przejmujący.
Najbardziej uderza fakt, że nawet po wyjściu ze śpiączki – w momencie, gdy większość z nas myślałaby pewnie o spokoju i odpoczynku – on miał w głowie tylko jedno: nowy album. To fascynujące i na swój sposób tragiczne. Człowiek ledwo wraca z „tamtej strony”, a pierwsze, co robi, to planuje kolejne sesje nagraniowe i układa w głowie kompozycje. To nie jest kwestia pracoholizmu. To rodzaj pasji, która staje się jedynym paliwem do życia. Muzyka była dla niego jak tlen; dopóki mógł o niej marzyć, dopóty czuł, że wciąż tu jest.
Gdy w czwartek wyszliśmy na nasz codzienny spacer, gdy straciłeś przytomność i gdy karetka zabrała Cię do szpitala, świat się znowu zatrzymał. Fantastyczni ludzie nam pomogli, bo ostatnio mieliśmy do nich szczęście. Walczyliśmy codzienne przez ostatnie półtora roku. Od Twojego wyjścia z pierwszej śpiączki wszystko się zmieniło. Życie nam zwolniło, mało wyjeżdżaliśmy, ale czasem się działo… Jak to zwykle z tobą — podsumowała kobieta.
Tak Michał Urbaniak zwracał się do żony
Dorota Urbaniak wspomniała o jego codziennych rytuałach. To one trzymały go w ryzach, gdy zdrowie zaczęło wystawiać rachunki za lata intensywnego życia. Te drobne przyzwyczajenia, ulubiona kawa czy konkretny sposób spędzania poranków, były kotwicami w coraz bardziej chaotycznym świecie choroby. Muzyk walczył o każdą chwilę, nie godząc się na rolę pacjenta. Chciał być twórcą do ostatniej sekundy.
Starałeś się pracować. Chciałeś wydać „Kind of Blues”, spamowałeś ostro na WhatsAppie, pisałeś partytury z Peterem, szukaliście bitów z Zuzą i robiłeś filmiki z AI. Wreszcie mieliśmy czas na „Rodzinę Soprano”, którą uwielbiałeś, a raz nawet byliśmy w teatrze! Robiłam Twoje ulubione placuszki z jabłkiem z przepisu Hani. Lubiłeś oszukiwać, że wszystko jest ok. Mówiłeś: „Dosia, znowu udawałem, że jestem zdrowy”. Mieliśmy wyjechać na święta, chciałeś być z moją mamą, Kasią i Miką — podsumowała żona zmarłego muzyka.
Niestety, biologia bywa bezlitosna i nie negocjuje z talentem. Mimo ambitnych planów i gotowych w głowie melodii, los zdecydował inaczej. Pozostał po nim niedosyt – ten specyficzny rodzaj ciszy, który następuje po nagłym przerwaniu koncertu. Wiemy, że chciał nagrać jeszcze coś pięknego, coś, co domknęłoby jego bogatą dyskografię. Fakt, że te utwory nigdy nie wybrzmią z głośników, nadaje całej historii dodatkowy, melancholijny wymiar. Żona zmarłego muzyka wspomina, że tak się do niej zwracał:
Od półtora roku codziennie wieczorem całowałeś mnie w rękę i mówiłeś: „Doś, dziękuje Ci za kolejny dzień”. Śmialiśmy się, że jesteśmy jak pacjent i pielęgniarka… A jak szykowaliśmy się do tzw. wyjścia, mawiałeś o sobie „Laluś” i wybieraliśmy szalik… Ostatnie solo na scenie zagrałeś 26 października w Warszawie. Ze spokojem przyjmowałeś tytułowanie Maestro, choć nie za bardzo lubiłeś, jak Cię tak nazywano — podkreśliła Dororta Urbaniak.
Patrząc na to z boku, można odnieść wrażenie, że tacy ludzie nigdy nie odchodzą całkowicie „gotowi”. Zawsze zostaje jakaś niedokończona partytura, nieodebrany telefon do producenta czy pomysł na aranżację, który wpadł do głowy nad ranem. I może właśnie o to chodzi? Żeby do końca mieć ten „głód tworzenia”, który nie pozwala usiedzieć w miejscu. Śmierć przerwała pracę nad płytą, ale nie przerwała legendy, którą budował przez dekady. Pozostaje nam słuchać tego, co zdążył zarejestrować, wiedząc, że do ostatnich dni jego serce biło w rytmie, którego nie da się tak po prostu uciszyć.
