Pasmo problemów w rodzinie pięcioraczków z Horyńca
Rodzina Clarke przyciąga uwagę odbiorców w internecie głównie ze względu na swoją liczebność. Choć prowadzą dość spokojne życie bez większego rozgłosu, kolejne wydarzenia sprawiają, że ich nazwisko regularnie powraca w dyskusjach. Przeprowadzka do Tajlandii i późniejsze problemy z dokumentami tylko ten efekt wzmocniły.
Kim właściwie jest rodzina Clarke?
Rodzina Clarke to para – Dominika i Vincent Clarke – oraz ich jedenaścioro dzieci, którzy zyskali dużą rozpoznawalność w polskich mediach. Stało się to szczególnie wtedy, gdy w lutym 2023 roku Dominika urodziła pięcioraczki, które media nazwały „pięcioraczkami z Horyńca”. Niestety, jedno z nowo narodzonych dzieci zmarło niedługo po porodzie.
Wkrótce po narodzinach najmłodszych dzieci, Clarke’owie podjęli decyzję o przeprowadzce z Polski do Tajlandii, na wyspę Koh Lanta. Tam starają się prowadzić życie w dużej, wielodzietnej rodzinie. Dominika dokumentuje codzienność w mediach społecznościowych, m.in. na YouTube, Instagramie i TikToku. Nie tworzą jednak wizerunku rodziny szczególnej, egzotycznej czy niezwykle odważnej. Nie opowiadają o sobie w kategorii „projektu”, a raczej zwykłej codzienności, która wymaga więcej organizacji.
Nie brakuje też sytuacji, w których coś wymyka się spod kontroli. Jednak ich sposób opowiadania pokazuje, że nie próbują dramatyzować. Przyjmują, że tak wygląda życie przy większej liczbie dzieci i tak po prostu trzeba się do niego dostosować.

Przeprowadzka rodziny Clarke do Tajlandii
Przeniesienie się rodziny Clarke do Tajlandii nie było próbą zmiany stylu życia, lecz decyzją, która miała im zapewnić miejsce sprzyjające spokojnej, uporządkowanej codzienności. Taka przeprowadzka wiąże się jednak z wejściem w nowe przepisy i procedury. Każdy kraj ma własny system administracyjny, a przy większej rodzinie skala formalności automatycznie staje się większa.
W praktyce szybko okazało się, że ich nowe życie wiąże się również z sytuacjami, których trudno przewidzieć. W ich tajskim domu doszło do policyjnego przeszukania po zgłoszeniu, które — jak twierdzą Clarke’owie — miała złożyć sąsiadka.
Samo przeszukanie przebiegło spokojnie, choć dla rodziny było wyraźnym źródłem napięcia. Funkcjonariusze pojawili się w domu bez wcześniejszego uprzedzenia i przejrzeli podstawowe pomieszczenia, pytając o dokumenty tożsamości mieszkańców. To właśnie wtedy wyszło na jaw, że część paszportów dzieci straciła ważność. Policjanci nie podejmowali wobec rodziny żadnych działań, ale zwrócili uwagę, że brak aktualnych dokumentów może w przyszłości komplikować różne procedury. Dla Clarke’ów było to pierwsze sygnałowe ostrzeżenie, że formalności w Tajlandii wymagają większej uważności.
Konsulat w Bangkoku
Wizyta w konsulacie w Bangkoku była konieczna i nikt nie miał wątpliwości, że to efekt przeoczenia, które mogło skończyć się poważniej. Dojazd sam w sobie był wyzwaniem, bo Dominika jechała tam sama z szóstką dzieci, podczas gdy mąż został w domu. Poruszanie się po tak dużym mieście w takim składzie nie należy do prostych zadań, a już na pewno nie wtedy, gdy celem jest urząd. Wejście przez ochronę, oddanie telefonów, mały pokój zamiast dużej placówki — wszystko to potęgowało wrażenie, że sytuacja wymaga pełnej koncentracji, bo marginesu na błędy po prostu nie było.
W środku szybko wyszło na jaw, że system nie widzi żadnych poprzednich zgłoszeń. Dominika tłumaczyła, że wszystko wysyłała zgodnie z instrukcją, ale komputer nie potwierdzał ani jednego wniosku. Urzędniczka zaczęła więc ręcznie wpisywać dane każdego dziecka. Przy każdym z nich trzeba było czekać, czy system zadziała. Pięć wniosków przeszło, szósty utknął na błędnym zdjęciu. Dla niej oznaczało to kolejną rundę — wyjście z całą grupą, szukanie fotografa w obcym mieście, zrobienie poprawnego zdjęcia i powrót do konsulatu.
Dopiero po wykonaniu wszystkich poprawek dokumenty mogły zostać przyjęte, a procedura formalnie się zamknęła. Trudno było nie zauważyć, że cała operacja była konsekwencją jednego, bardzo podstawowego zaniedbania. Wystarczyłoby pilnować dat ważności paszportów, żeby uniknąć stresu, biegania po mieście, korekt zdjęć i kilkugodzinnego siedzenia w konsulacie z szóstką dzieci. To nie były „nadzwyczajne okoliczności”, tylko zwyczajne skutki braku kontroli nad sprawą, która powinna być odhaczona rutynowo. Gdyby na którymkolwiek etapie coś jeszcze się posypało, całą wyprawę trzeba byłoby powtarzać. W praktyce to dobra ilustracja tego, jak szybko codzienność potrafi zamienić się w niepotrzebnie skomplikowaną logistykę, jeśli przegapi się element tak podstawowy jak data w paszporcie.
